Ocena Albumu:

01. Araab Muzik – Let’s Talk About (2:12)
02. Araab Muzik – Get Ready (2:47)
03. Araab Muzik – Curve (2:27)
04. Araab Muzik – Blow My High (2:04)
05. Araab Muzik – Top 5 Dead Or Alive (2:36)
06. Araab Muzik – La Bamba (1:56)
07. Araab Muzik – Black Mask, Black Gloves (2:35)
08. Araab Muzik – Whistle (2:25)
09. Araab Muzik – Nuthin’ Like Araab Muzik (2:40)
10. Araab Muzik – Monster Muzik (2:45)
11. Araab Muzik – Ohh Baby (2:39)
12. Araab Muzik – Get It In Ohio (3:07)
13. Araab Muzik – Gorilla Muzik (2:48)
14. Araab Muzik – Stop It 5 (2:28)
15. Araab Muzik – Lenox Ave (2:38)
16. Araab Muzik – Cuffin’ (2:23)
17. Araab Muzik – Different Cloth (2:01)
18. Araab Muzik – Chalupa (2:30)
19. Araab Muzik – Rumors (2:35)
20. Araab Muzik – For The Hell Of It (2:16)
21. Araab Muzik – Spend The Night (1:23)
22. Araab Muzik – Always Made It (2:40)
23. Araab Muzik – On Me (2:19)
24. Araab Muzik – Ride With Me (2:45)
25. Araab Muzik – Dutch In Tha’ Air (2:26)
26. Araab Muzik – Get Money (2:02)
27. Araab Muzik – Horror Story (2:42)
28. Araab Muzik – Go Hard (2:26)
29. Araab Muzik – Rick Flair (2:38)
30. Araab Muzik – By Your Side (2:48)

Nudzi mi się ostatnio nieziemsko. Cały tydzień spędzony w domu z powodu głupiej choroby, internet przeszukany chyba na wszystkie możliwe sposoby (zresztą, nie wnikam czy tak czy też może nie). Jestem cholernie głodny czegoś nowego, co na długo wprawiło by mnie w zajawkę i zajebiste samopoczucie (daaamn, akurat samopoczucie już jest zajebiste). AraabMUZIK mówi Wam coś ta ksywka? Nadworny producent Dipsetów, młody geniusz, który z MPC’tką potrafi działać cuda. W roku ubiegłym wydał mocno techniawkowe „Electronic Dream”, które nie każdemu przypadło do gustu (mnie osobiście tak) i co po niektórzy głównie z takim brzmieniem go kojarzą (głupcy…). Kilka dni temu zassałem w końcu wydany w 2010 roku mixtape hostowany przez J. Armza. Piąta odsłona z cyklu „Instrumental Kings”. I co? Araab zdecydowanie tym królem jest…

30 jointów, góra trochę ponad 2 i pół minuty każdy. Daje nam to ponad godzinę muzycznego armagedonu, wyśmienitej produkcji, NIUSKULU kurwa! Rzadko, naprawdę rzadko sięgam po instrumentalne albumy, czasami jak mam doła posłucham Blue Sky Black Death (choć ostatnio rzadziej), sporadycznie łapię coś innego. Jednak Araab ma w swoich produkcjach coś, co sprawia że ja siedzę przy tym mixtape i mam ciągle otwartą gębę. I nie dlatego, że właśnie mój nos jest zatkany przez cholerną chorobę, ale dlatego, że to jest taki poziom jakiego nie prezentuje ŻADEN producent obecnie. Serio, nie przesadzam ani trochę. Tak jak wciągnął mnie ten mixtape nie zrobiły tego produkcje żadnego innego producenta. Może musiałbym posłuchać bitów Drumma Boya, czy T-Minusa w wersji only instrumental? Kto wie, może zmieniłbym zdanie. Jednak bity Araaba w wersji instrumental mają niezwykłą magię. Nie potrzebują nawet rapera, by jakoś szczególnie podnieść ich jakość. One mordują na wejściu, powodują tylko jedną reakcję, w pozytywnym tej reakcji wydźwięku.

„Boże czy ty to widzisz?!” Araab, a taki zdolny! W sumie nie wnikam w pochodzenie tego prze miłego chłopaka. Ma talent i to jest niepodważalne. Zapomniałem oczywiście dodać, że te produkcje owszem, są wyśmienite i przez niektórych mogą być uważane za ósmy cud świata. Sęk w tym, że miłośnicy klasycznego brzmienia, zamknięci na eksperymenty, marzący by rok 1994 nigdy się nie skończył mogą tego nie „chwycić”. Obym się mylił, bo w takich przypadkach właśnie wolałbym jednak robić to notorycznie.

Nie lubię nawiązywać do polskiej sceny, ale jeśli jakiś polski raper odważyłby się jechać na takich bitach to naprawdę wyślę priorytetem czteropak Żubra. A jeśli owy raper będzie posiadał skillsy na naprawdę dojebanym poziomie – będę jego naczelnym promotorem w tym nadal truskulowym kraju (no offence dla każdego, kto truskulem nie gardzi). Ten mixtape jest piękny, bity aż proszą się by z nich skorzystać. Miejcie się na baczności, chujowe skillsy Big Suna jeszcze dają o sobie znać. Tym razem jednak bitowo bęzie to zapowiedź końca świata. Nie trzeba będzie się skupiać na wartości moich umiejętności, tu główną rolę grać będzie produkcja. Produkcja najlepszego obecnie producenta na rynku, człowieka który tym mikstejpem zrobił mi z mózgu papkę, sprawił, że nic innego nie potrafię słuchać tylko tych ponad przeciętnych umiejętności, które zaserwował nam dwa lata temu. Geniusz wynalazku jakim jest MPC’tka. Dziewczyny, pewnie co po niektóre marzycie by zrobił Wam palcówkę…

Nie wiem co mogę więcej napisać na temat AraabMUZIKA. Geniusz, artysta, wizjoner… Powrót Dipsetów razem planowany jest od bodaj 2009 roku, Araab ma być głównym producentem na tym krążku. Nawet jeśli Capo i spółka niespecjalnie mnie zachwycą to i tak wiem, że głównym argumentem by posiadać tą płytę w oryginale będzie pewien chłopak… AraabMUZIK.

Muzyka ma to do siebie, że jest na tyle różnorodna i porusza przeróżne tematy, że każdy nie tyle co może, ale MUSI znaleźć w niej coś dla siebie. Nie spotkałem jeszcze takiej osoby, która nie słuchałaby żadnej muzyki. Mamy 2012 rok, XXI wiek, czarny jest prezydentem USA, Polacy robią EURO, rząd dalej robi w chuja obywateli – w takich czasach nie jest możliwe by człowiek całkowicie odrzucił muzykę. Jeśli znacie taką osobę, dajcie mi na nią namiary, albo inaczej. Wyślijcie jej link od mojego bloga. Karny kutas za brak muzyki to raz, a dwa może jednak coś sprawdzić. Whatever… Jednak dzisiaj nie chce mi się rozmieniać na drobne i mówić o gustach i guścikach, czy kurde poziomach i poziomkach (celowy zabieg, właśnie wpierdalam serek poziomkowy).

Dobrze wiadomo, że oprócz słuchania muzyki lubię się o tej muzyce wypowiadać, zwłaszcza na różnych forach dyskusyjnych. Przeglądając bodaj największe zbiorowisko hejterów i masowych psychofanów (czyt. SLG) natknąłem się na bardzo ciekawy temat. „VNM wyprzedził polski rap o 10 lat”. Whoa! Nie oszukujmy się – on wyprzedził ten rap o znacznie dłuższy okres…

Ok, powieście mnie na krzyżu, nie wiem kurwa – czcijcie, zabijajcie, besztajcie, róbcie cokolwiek. E:DKT uznać można bezsprzecznie za coś, czego w polskim rapie nie zrobił i nie zrobi nikt, bo zwyczajnie w świecie ma pietra. „Jak to przyjmą moi fani – zakompleksione 14-latki, które siedzą ze słuchawkami w uszach, z zeszytem na kolanach i wychwytują każdą małą metaforę by później na swoich blogach wylać frustrację z otaczającego ich świata i tworzyć przy tym swoisty gimb-rap-genius”. Tak, wieje ode mnie hipokryzją, jestem pół roku w liceum i już mi odbija. Smutne, ale prawdziwe.

Polski rap to, oczywiście z wyjątkami monotonna papka, która postawiła na masówkę. Raperzy wywęszyli hajs w młodym społeczeństwie, „przyszłości” tego kraju i pizgają ile wlezie. Wybaczcie, rzygam już tym. Inny user SLG słusznie stwierdził, że polski rap opiera się na dwóch wzorcach bitowych. Pseudonowojorskim szicie a’la Returners i Drejowskich pianinkach. Fajnie, z tym że modne to to było jakiś 7 lat temu.

A tu proszę. Przychodzi sobie VNM i czerpiąc wzorce z najlepszych za Oceanem robi płytę wybitną. Nawet jeśli Drake z niego nijaki, bo mordę ma krzywą, nawet jeśli śpiewać nie potrafi jak Kanadyjczyk, to i tak ten album pokazuje jak wyglądać powinien mainstreamowy album, wydany nakładem największej polskiej rapowej wytwórni (czytaj Prosto). Jeśli jesteś w takiej wytwórni, masz taką promocję, musisz pizgać dobre rapsy i nadawać swojej rodzimej scenie ton. VNM to nie jest narcyz mówiąc, że jest tutaj najlepszy. To realista, który rzetelnie ocenia swoją robotę. Szczerze to nie widziałem dawno by w największych labelach w USA pojawiał się jakiś mędrzec a’la Eldo, który postanowił prawić morały. Ok, powiemy, że nasz rap wychował się na truskulu. Sam dorastałem przy takich brzmieniach, ale z czasem zmienia się wszystko. ILEŻ KURWA MOŻNA POWIELAĆ TEMATY O BLOKACH, CIĘŻKIM ŻYCIU, MIŁOŚCI DO RAPU?! Wybaczcie, że nie jestem z miasta, nie czuję tej prostoty przekazu Hemp Gru, Firmy, czy tego Gratisa co z kolegami waży ponad kilo. Ja jestem głodnym słuchaczem (nie tylko głodnym jedzenia). Ja chcę usłyszeć na rodzimym rynku coś, co sprawi, że zrobię wielkie „whoa!”. I takie coś zrobił VNM. Zrobił płytę na zajebistym poziomie pod względem bitów jak i rapu. SoDrumatic wykonał kapitalną robotę, sprawił że moja prawa ręka sama z siebie chwytała za myszkę i ponownie klikała play. I tak ciągle, ciągle, ciągle…

Tak właśnie ma wyglądać rodzima odpowiedź na „american dream”. „Polisz Drim” – historia chłopaka z Elbląga, który konsekwentną robotą w podziemiu zyskuje kontrakt w największej wytwórni w kraju i dwiema płytami w tym labelu gruntuje swoją pozycję najlepszego obecnie rapera w Polszy. O tak panie VNM! Zrobiłeś to, DRIMZ KAMYN TRU!

Ocena Albumu:

1. Choices
2. Jameson
3. Alone
4. Do U Remember The Time
5. Somewhere
6. Hotel
7. Something
8. Fallin
9. Love & Pain
10. Fire
11. Jameson Pt. II
12. Runaway
13. Girl (I Used To Know) ft. Boldy James
14. Let U Go
15. Lights
16. Nunca Se Sabra

 

Minęło sporo czasu odkąd zamieściłem tutaj ostatni post. Trzeba przyznać, że w moim życiu pozmieniało się nieźle i na pewno nie mogę narzekać. Jak pewnie dawno zauważyliście głównym poziomem dlaczego nie zamieszczam tutaj nic jest fakt, że kilka miesięcy zostałem redaktorem strony PopKiller, na którą zresztą serdecznie zapraszam, bo staram się pokazywać tam masę nowej, niekoniecznie znanej muzyki. Jednak do rzeczy. Chciałem napisać tą recenzję dla PopKillera, ale uznałem że nie, jeszcze nie teraz. Przez te pół roku odkąd ostatni raz publikowałem zmienił się, choć tylko trochę mój gust. Zawsze starałem się być otwarty na wszelaką muzykę, ale jakoś nigdy nie ciągnęło mnie od r&b. Aż do czasu…

Pierwszy był w sumie The Weeknd. Ten kanadyjski śpiewak (jak to brzmi?!) pochodzenia etiopskiego jest na pewno w tym momencie bardziej rozpoznawalną personą niż bohater mojej recenzji. To właśnie Weeknd całkowicie odmienił moje spojrzenie na tą muzykę i pozwolił się niej całkowicie zakochać. A co podbiło tą miłość? Pewna płyta artysty wprost z Detroit.

Christian Berishaj, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko pana, który ukrywa się pod pseudonimem JMSN postanowił wydać sobie na początku stycznia album, który niemal od dnia premiery całkowicie zawładnął moimi głośnikami. „†Priscilla†” to głębokie wydawnictwo. Głębokie pod względem emocji, zmuszania do refleksji, skupienia się nad tym co leci z naszych głośników. To nie jest tylko dobre r&b, które można puścić na imprezie, to zdecydowanie nie taka muzyka. Bardziej spokojniejsze wydanie r&b i dowód na to, że biały tą muzykę też potrafi robić. Bo ten krążek w moim osobistym rankingu płyt nie-rapowych niemal z miejsca stał się hitem. I nie jest to spowodowane tym, że mało po za rapem słyszałem. Po prostu ta płyta ma tak dobry poziom, który pozwala jej znaleźć się bardzo wysoko w wszelkich rankingach. Ja już mam swojego faworyta w kategorii „najlepsza płyta nie-rapowa 2012” – to właśnie JMSN.

Co mnie w niej przykuło? Zdecydowanie jeden z klipów, a mianowicie obraz do kawałka „Something”. Ciekaw jestem kiedy PETA ściągnie go z sieci.

Kiedy pierwszy raz miałem z nim do czynienia pamiętam, że kliknąłem z 5 razy repeat i byłym zahipnotyzowany. Tak chory klip do tak spokojnej piosenki – strzeliło mnie i wiedziałem, że muszę sprawdzić cały album. Teraz ani trochę tego nie żałuję, bo krążek to prawdziwe cudo. Świetny muzycznie, a sam JMSN to wyśmienity artysta o świetnej bardzo ciekawej barwie głosu. Nie porównuję go z Weekndem, ale to podobieństwo słychać, jednakże jestem fanem tej nowej fali r&b, a dobrze wiemy, że od nadmiaru nikt jeszcze nie umarł. Im więcej takich artystów, tym lepiej – to proste.

Nie będę kłamał i muszę zdecydowanie powiedzieć, że album najlepiej „smakuje” wieczorami kiedy słońce już zajdzie, a my możemy zarzucić go na słuchawki i całkowicie oddać się refleksjom, które nachodzą nas w czasie odsłuchu tej płyty. Bo ten album nadaje się do tego idealnie, jest przepełniony emocjami, a to wszystko pomaga (przynajmniej mnie) wyrzucić z siebie wszystkie „toksyny”. Sprawy, które nie pozwalają właściwie funkcjonować, płyta pozwala się odstresować, uspokoić, wyrzucić zbędne emocje. Jestem ogromnym fanem tej płyty i polecam ją również Wam. W tym roku nawet z rapowymi wydawnictwami nie spędziłem tyle czasu co z tym albumem.

Ocena Albumu:


01. Q Strange – Intro
02. Q Strange – Strangeland
03. Q Strange – Sinphony Of Sick
04. Q Strange – Emcee Assault
06. Q Strange – Happy Home
07. Q Strange – Nothing
08. Q Strange – Illriginal
09. Q Strange – Still Driftin’
10. Q Strange – Stone Kold Killa
11. Q Strange – Father Figure
12. Q Strange – Murderkill 03
13. Q Strange – Hed Nod Shit
14. Q Strange – Why I’m F’d Up
15. Q Strange – Buy My Friggin Album Bitch!
16. Q Strange – Can’t Take No More
17. Q Strange – That Dream

Tak wiem, rapgra w ostatnich tygodniach mogła zaobserwować premiery wielu bardziej medialnych albumów, jednak ja chcę napisać o krążku, który bez wątpienia zasłużył na miano klasyka gatunku rapu jakim jest horrorcore. Q Strange, czyli jeden z najlepszych raperów, który kiedykolwiek zabrał się za uprawianie horrorcore’u ma w swoim dorobku album ponadczasowy, który bije na głowę na prawdę sporą ilość materiału, który został wydany przez innych horrorcore’owców.

Strangeland, bo o tej płycie mowa to album już siedmioletni. Można powiedzieć, jak ten czas leci. Jednak mimo wszystko nie stracił na brzmieniu ani trochę, wręcz przeciwnie. Z każdym kolejnym odsłuchem zyskuje on w moim prywatnym rankingu. Q dobrał wyśmienite, klimatyczne bity, w większości opierające się o pianino. No i wybrał genialnie, bo nadają one płycie niesamowitego, psychodelicznego klimatu. Zapuść ten album późną nocą na słuchawki, a zrozumiesz o co mi chodzi. Słuchając bitów z tego albumu czujemy się na prawdę jak w horrorze, gdzie muzyka wzbudza zaciekawienie i przerażenie w jednym. Do tego stylistyka tekstów. Nikt nie powiedział, że album musi być stricte horrorcore’owy by poczuć strach. Jest wyśmienity storytelling „Father Figure”, który na prawdę może poruszyć. Są też przepełnione emocjami kawałki jak „Happy Home”, czy „Why I’m F’d Up”.

Co ważne również. Q Strange to nie jest pierwszy, lepszy MC, który postanowił sobie być strasznym. Jego rapowe skillsy są na prawdę świetne i z czystym sercem mogę polecić go jako rapera każdemu. Jest geniuszem lirycznym, a ponadto swoim głosem i doborem bitów potrafi wprowadzić w taki klimat, że na prawdę czapki z głów. W ogóle. Nie wiem czy zauważyliście, że pisząc tą recenzję obracam się głównie wokół klimatu. Horrorcore to specyficzny podgatunek rapu. Tutaj ten klimat liczy się czasami nawet bardziej niż ogólne umiejętności rapera. Bo to co stworzy dany MC na swoim albumie to historia, do której każdy sam sobie tworzy obraz. Bierzesz ten album na słuchawki zamykasz oczy i tworzysz retrospekcję. Tak powinien działać horrorcore i przyznaję, że niewielu wykonawców tego gatunku to potrafi. Q Strange do nich należy, czego najlepszym dowodem może być właśnie „Strangeland”. Ten album zabiera Cię w inny świat, świat dziwny i przerażający, urzekający realizmem i bezkarnością.

To wszystko składa się w fakt, że „Strangeland” to już album kultowy wśród ludzi słuchających horrorcore’u. Jest bardzo dobry, głównie z punktu widzenia „zwykłego” słuchacza rapu, jest wyśmienity z punktu widzenia horrocore’owca. W moim przypadku nie potrafię odnaleźć żadnego słabego kawałka na tym wydawnictwie, wszystko od Intra po „That Dream” idealnie się ze sobą komponuje i zachęca do ponownego odpalenia tego krążka. I tylko szkoda, że cena fizycznej wersji tej płyty na amazonie wynosi aż 21 dolarów, bo na pewno chętnie wzbogaciłbym się o tak wyśmienity album na półce.

Tak, więc. Jeśli szanujesz horrorcore na dobrym poziomie, a osoba Q Strange’a jest Ci jeszcze obca nadrabiaj szybko swoje braki i sprawdzaj „Strangeland”. Prawdziwy klasyk, który nie nudzi się ani trochę. Wejdź więc w ten świat!

Ocena Albumu:

01. Intro
02. Esham In The 80’s
03. Travelin’ Man (Feat. Bizarre of D12)
04. We Violent Too! (Feat. Fat Killahz)
05. Catch Me (Feat. Melanie Rutherford)
06. Sing For The Dead 2 (Feat. Twiztid)
07. Darkside

Nie ukrywam, że wraz z oczekiwaniem na ten album King Gordy stał się drugim raperem po Techu, za którego byłbym gotów skoczyć w ogień. Ok, może trochę przesadzam, ale stałem się sajko Gordy’ego, który cały czas, mimo 34 lat na karku nie jest zbytnio doceniony i pewnie nigdy już nie będzie doceniony w takim stopniu w jakim być powinien. Po na prawdę dobrym albumie jakim był „King Gordy Sings The Blues” przyszedł czas na EPkę, która również nie ustępuje poziomem dotychczasowej dyskografii grubasa z Detroit.

EP otwiera nam niezwykle klimatyczne intro, gdzie o dziwo usłyszeć możemy sample z „Gwiezdnych Wojen”. Już samo intro wprowadza nas w klimat tej płyty. Jest mrok, jest zagadka. I w sumie to jest największy atut nie tylko tej EP, ale i samego Króla. Jest wyśmienity w mrocznych produkcjach, jeszcze lepszy kiedy idzie o emocje. To nie tylko artysta stricte horrorcore’owy, chociaż oczywiście głównie wokół tego nurtu obraca się. To również na prawdę dobry śpiewak, co udowodnił zresztą na Travelin’ Man, gdzie zaśpiewał na prawdę fajnie refren. Pomijając już jego współprace z Bizzarem (wiadomo, ziomki z dzieciństwa) nie widzę żadnej czarnej plamy na jego dotychczasowej karierze. Ta EP to również żaden niewypał.

Są  niej na prawdę mocne kawałki jak „Catch Me”, oraz „Esham In The 80’s”. Są tracki bardzo dobre jak „Travelin’ Man”, czy „Darkside”. Znajdziemy również dobre kawałki jak „We Violent Too!” oraz „Sing For The Dead 2” z Twiztid. Tak, więc nie ma kawałków do skipowania, wręcz przeciwnie wszystkiego słucha się na prawdę dobrze, a gdyby track z Twiztid miał lepszy bit mógłby być kozakiem tak samo jak „Catch Me”, czy „Esham In The 80’s”. Ta EPka to tylko potwierdzenie wysokiej formy pana Alforda. Jedynym jej minusem jest osoba Bizarre’a. Niezależnie jak dobre byłyby moje chęci to i tak nie zdołałbym się przekonać do niego jako rapera. Całkowity brak wyczucia rytmu i brak jakiegokolwiek flow. Na prawdę chłop dobrze się ustawił, że ma takich ziomków. Inaczej nikt pewnie o nim by nie usłyszał.

Chciałbym wrócić do znakomitego „Catch Me”, które w tym momencie ma u mnie najwięcej odtworzeń z tej płyty. Świetny kawałek okraszony mistrzowskim refrenem niejakiej Melanie Rutherford. Zakochałem się w jej głosie od pierwszego usłyszenia. Świetnie wzbogaca i tak piękny kawałek. Bo Gordy płynie tam wersami od serca. Wyrzuca tam emocje jak potrafiliby to tylko nieliczni. Ten pełen emocji kawałek można przyrównać do podziemnej wersji kolaboracji mainstreamowych. T.I. i Christina Aguilera czy Eminem i Rihanna niestety jednak przy tym kawałku bledną. Cenię obu tych mc’s, a obie panie mają talent wokalny, ale tyle razy ile zapętlałem „Catch Me” nie zdarzyło mi się ani w przypadku „Castle Walls”, ani „Love The Way You Lie”. Czysty geniusz…

Smuci mnie niezmiernie fakt, że taki kozak jak King Gordy nie zostanie nigdy w pełni doceniony. Posiada na prawdę wielkie umiejętności, potrafi odnaleźć się na wielu płaszczyznach no i ma na prawdę świetny głos. „Jesus Christ’s Mistress” to oczywiście nie najmocniejszy materiał w jego dorobku, ale na prawdę mocna pozycja, którą postawiłbym na równi z pierwszą częścią mixtape’u „King Of Horrorcore”. Jeśli jeszcze nie miałeś okazji zapoznać się z twóczością tego pana ta EP będzie idealna by to nadrobić. Nie jest może wybitna, ale solidna, nawet bardzo i patrząc z punktu widzenia „zwykłego” słuchacza rapu powinna przypaść. Nie zważając na to, że to Król Horrorcore’u, nie zważając nawet na tą nieświętą okładkę. To po prostu raper wybitny, taki którego na prawdę warto sprawdzić w swoim krótkim życiu.

Ocena Albumu:

01 No Church In The Wild f. Frank Ocean
02 Lift Off f. Beyoncé
03 Ni66as In Paris
04 Otis f. Otis Redding
05 Gotta Have It
06 New Day
07 Prime Time
08 Who Gon’ Stop Me
09 Murder To Excellence
10 Welcome To The Jungle
11 Sweet Baby Jesus f. Frank Ocean
12 Love You So f. Mr. Hudson

13 Illest Motherfucker Alive [Bonus]
14 H.A.M. [Bonus]
15 That’s My Bitch [Bonus]
16 The Joy f. Curtis Mayfield [Bonus]

Ten album to z pewnością krążek, który już teraz bardzo intensywnie zapisuje się na kartach historii tej muzyki. Dwóch najlepiej zorganizowanych marketingowo raperów łączy swoje siły i wydaje album, który nie ma prawa zawieść. Czy tak było faktycznie? Powiem jedno. Jeśli jeszcze nie miałeś, bądź nie miałaś okazji by ten krążek zagościł w Twoich słuchawkach, bądź głośnikach czas jak najszybciej to nadrobić.

Przyznaję, z początki kiedy Hova i Kanye ogłosili, że robią wspólny materiał trochę się przestraszyłem. Jednak nie ze względu na osobę Shawna Cartera, ale właśnie na osobę pana Westa. Pochodzący z Chicago raper i producent zawsze mój większy szacunek wzbudzał jako producent niżeli raper, a koncept tej płyty był taki, że Kanye również miał rapować. Na szczęście po zapowiedzi wspólnego albumu Ye wydał prze świetny album. Tak jest, „My beautiful dark twisted fantasy” uspokoiło mnie, bo gospodarz wypadł na nim nadzwyczaj dobrze. Stwierdziłem: jeśli utrzyma taki poziom na Watch The Throne będzie dobrze. I…

No właśnie. Porównań do MBDRF nie sposób nie uniknąć, bo podobnie jak zeszłoroczny album Westa taki i wspólne dzieło panów z Brooklynu i Chicago ma swój specyficzny klimat, który nie od razu wchodzi w głowę. Ten album rozkręca się w Tobie z każdym odsłuchem coraz bardziej. Początkowo Cię odrzuca, by na 5, czy 6 odsłuchu zachwycić Cię każdym brzmieniem, każdą sekundą trwania tego albumu. Urzeka swoją niekonwencjonalnością i w moim mniemaniu jest to ulepszona wersja solówki Kanye. Czemu ulepszona wersja? Watch The Throne to pole do popisu dla gospodarzy. Tutaj rządzą tylko i wyłącznie panowie: Shawn Corey Carter oraz Kanye Omari West. Nie ma żadnego niepotrzebnego featuringu. Są tylko i wyłącznie: świetny śpiewak Frank Ocean oraz po raz kolejny urzekająca Beyonce. Reszta featuringów to zwykłe sample (fakt, zapomniałem o Mr. Hudsonie). Tego nie miało „My beautiful dark twisted fantasy”. Kiedy na Watch The Throne Kanye zaskakuje świetną formą, na zeszłorocznym wydawnictwie zwyczajnie w świecie został przyćmiony przez gości. Na szczęście drugi raz w swojej karierze takiego błędu nie popełnił i możemy z czystym sercem powiedzieć, że wyszło mu to na dobre.

Bo Kanye na tej płycie zaskoczył chyba nawet swoich fanów. Nikt chyba nie spodziewał się tak dobrego poziomu, a West momentami płynie lepiej niż Hova. Nigdy nie przepadałem specjalnie za rapem w wykonaniu tego 34-latka, ale czas chyba zmienić zdania co do niego, bo nie widać by ten pan w jakimkolwiek stopniu się wypalał. Zarówno pod względem bitów, jak i stricte rapowo. Wręcz przeciwnie, Kanye idzie ciągle do przodu czego dowodem jest ten krążek. Bałem się o to, że obniży poziom płyty, a moje obawy były całkowicie nieuzasadnione. Jego występ to bodaj największy plus, który zapracował na tak wysoką ocenę dla tej płyty.

Jak wypada Hova? Swój optymalny poziom. To na co liczyłem, to też otrzymałem. Mimo 43-lat na karku Jay nadal brzmi bardzo dobrze, by nie powiedzieć wyśmienicie. Po zeszłorocznym występie na So Appalled wiedziałem dobrze, że uda mu się podołać brzmieniu jakie serwuje nam West w ostatnich miesiącach. Wypadł bardzo dobrze. Poziomu lirycznego nie ma co oceniać, bo wiemy dobrze że w tym Hova zawsze był dobry. Ważne, że trzyma się świetnie bitu i tworzy z nim bardzo dobry kolektyw. A właśnie tego bałem się najbardziej. Czy Hova podoła takim podkładom? Kolejne nieuzasadnione obawy, bo Jay nie zawiódł po raz kolejny.

Tak, więc podsumowując. Kanye West nieoczekiwanie w ciągu dwóch lat ma znaczący udział w dwóch albumach, które mają potencjał by stać się klasykami. Co to oznacza? Czyżby Kanye również stawał się powoli jednym z większych na trwałe zapisując się w świadomości słuchaczy jako legenda rapu? Na to chyba wygląda. O Jay’u nie trzeba chyba nic mówić, bo już teraz jest legendą i już teraz zasługuje na panteon. Kanye jednak udowodnił, że również mierzy w to by mówiono na niego legenda. Obaj panowie stworzyli dzieło nietuzinkowe, które w tym roku jak dotąd jest najmocniejszym konkurentem dla Techa odnośnie płyty roku. Na prawdę nie spodziewałem się aż tak mocnej płyty od tego duetu, a dostałem niemal idealne wydawnictwo, które aż żal nie mieć na półce. Polecam każdemu, kto ceni sobie dobry rap! Ta płyta jest świetna!

TOP25: Twiztid

07/28/2011


W ramach wakacyjnej nudy postanowiłem, że sporządzę mały ranking. O czym będzie? Prosta sprawa, TOP25 ulubionych kawałków poszczególnych zespołów, bądź artystów. Zaznaczam ULUBIONYCH, nie najlepszych, żeby nie było później problemów w stylu „czemu nie ma piosenki x” itp. Na pierwszy ogień idzie diabolical duo, czyli nie kto inny jak Twiztid!

25. Death Note (W.I.C.K.E.D.)

Przyznaję się bez bicia, że te 25 ulubionych kawałków na prawdę ciężko jest wybrać. Zważywszy również na to w ilu chwilach w ostatnich dwóch latach towarzyszyła mi muzyka Twiztid. 25 miejsce jednak przypada Death Note, trackowi z płyty W.I.C.K.E.D. Świetny bit, plus genialny Mono z wersami „Don’t look out the window before you jump/And pump the shotgun before you (shoot)/Place the poison inside of that cup/And drink up”. Zawsze słucha się tego miło…

24. 2nd Hand Smoke (Mostasteless)

Track numer dwa z debiutanckiego albumu Twiztid „Mostasteless”. Świetny old schoolowy bit, na którym Madrox brzmy świetnie, a Monoxide ani trochę mu nie ustępuje. Początkowy okres kariery chłopaków, a już czuć było, że niedługo obok ICP będą głównym filarem Psychopathic.

23. Karma (Man’s Myth Vol. 1)

Głównym atutem tego tracka jest jego klimat. Bit, jeśli zarzucisz ten kawałek na słuchawki późną nocą i zamkniesz oczy poczujesz się jakby w innym wymiarze. Mózg przestawi się na inne tory, a w Tobie obudzi się masa refleksji. Pobudzi to jeszcze bardziej refren, gdzie słuchacza nurtują retoryczne pytania: „Are you going to hell or to heaven?/Did you walk with the sinners/Or pray with the reverend?” Kolejny kawałek ukazujący jakimi świetnymi tekściarzami są Monoxide i Madrox.

22. They Told Me (W.I.C.K.E.D.)

W sumie też sobie się dziwię, że ten kawałek jest dosyć nisko w stosunku do jego zajebistości. No, ale cóż. Warto dodać, że wszystkie 25 kawałków uwielbiam niemal na równi, ale musiałem jakoś poukładać ten ranking według ilości „straconego” czasu na słuchanie ich (przyznaję się, posiłkowaniem się swoim lastem). Co do samego kawałka wiadomo, że sam w sobie kozak. Mocny bit, i świetny klimat który na W.I.C.K.E.D. był jednym z największych atutów.

21. Marsh Lagoon (feat. Violent J) (The Green Book)

Nie wiem czemu zawsze słuchając Marsh Lagoon odnosze wrażenie, że to wersja demo kawałka Juggalo Island, z tym że bez Shaggza. Nie wiem sam czemu, ale odnoszę wrażenie, że podobieństwo jest dosyć duże. Być może się mylę, ale to tylko moje prywatne odczucia. Sam kawałek świetny, a gościnny występ VJ’a tylko dodaje mu animuszu. No i oczywiście świetny refren.

20. Diemuthafuckadie (Mostasteless)

Lista ulubionych kawałków Twiztid musi zawierać największą masakrę moim zdaniem z debiutu. Takim trackiem jest właśnie Diemuthafuckadie! Bit, niczym fristajlowy i Mono i Madrox płynący po nim niemal perfekcyjnie. Osobiście za debiutem nie przepadam jakoś mocno, ale ten kawałek doceniam coraz bardziej z każdym odsłuchem.

19. How I Live (feat. Proof) (Independent’s Day)

Jeśli po kilku latach występują ze sobą w wspólnym tracku dwa wrogie sobie dotychczas obozy zazwyczaj wychodzi z tego kawałka na prawdę solidne granie. Tak było i z How I Live. Proof – członek D12, z którym zarówno ICP i Twiztid nie mieli dobrych relacji, głównie przez beef z Eminemem wystąpił na Independent’s Day i była to jedna z ostatnich nagranych przez niego zwrotek nim został zastrzelony. Cały kawałek wypadł świetnie, a niektóre teksty z niego stały się dla mnie kultowe.

18. Different (Freek Show)

Niemal sztandarowy kawałek duetu! Świetny tekst, który uświadamia czym tak na prawdę jest dla chłopaków robienie takiej muzyki. Sam utożsamiam się niemal z każdym wersem i uważam ten kawałek za taki sam hymn juggalos, jak Juggalo Family, czy chociażby Raw Deal, choć o tym drugim trochę później…

17. Story Of Our Lives (Man’s Myth Vol. 1)

Prześwietny klip i kawałek, który można powiedzieć jest trochę w nie Twiztidowskim stylu, że tak to ujmę. Mimo tego świetnie buja i spokojnie się podoba. Dowodem na jego zajebistość jest fakt, że ludzie którzy lekko mówiąc nie przepadają za Mono i Madroxem potrafią docenić ten kawałek.

16. Bury Em All (feat. Tech N9ne, Krizz Kaliko & Potluck) (Independent’s Day)

Kolejny kawałek, który świetnie sprawdza się szczególnie wieczorami, szczególnie słuchając go na słuchawkach. Począwszy od świetnego wejścia Kaliko (You mother fuckers want to sit me up and kill me!), przez świetną zwrotkę Techa, a skończywszy na podsumowaniu jawnego rozpierdolu przez Potluck. Nie muszę nic dodawać, kawałek gniecie wory!

15. Spiderwebs (Heartbroken & Homicidal)

Świetny kawałek na otwarcie świetnego albumu – tak na szybko można scharakteryzować ten kawałek. Spiderwebs spowodował, że niemal od razu zakochałem się w brzmieniu ostatniej solówki Twiztid. Ona jeszcze na dobre się nie zaczęła, a ja już czułem jej moc i wiedziałem, że będzie gościć w głośnikach przez sporą ilość czasu. Nie pomyliłem się ani trochę, bo tak jest. Jeśli dobre intro ma być wyznacznikiem świetnej płyty to Spiderwebs jest jak najbardziej tego dowodem.

14. People Are Strange (Freek Show)

Jeśli nie słyszałeś tego kawałka i boisz się, że Twiztid dokonali świadomej profanacji kawałka The Doors to jesteś w wielkim błędzie. Wykonanie od oryginału poziomem nie odbiega ani trochę, ba w moim mniemaniu jest nawet lepsze. Ten track zaś ukazuje jak wszechstronnymi artystami są Mono i Madrox.

13. Welcome Home (Independent’s Day)

Kolejny kawałek będący dowodem, że otwarcia płyt Twiztid niemal zawsze mają świetne. W sumie nie „niemal”, ale „zawsze” 😉 Ognisty, kopiący dupsko bit i niesamowita energia w nawijce! Świetnie buja i kopie dupsko. Nieraz był przeze mnie niemiłosiernie katowany tak że tekst niemal sam wchodzi w głowę. Na uwagę zasługuje pointa Mono: „I’m holdin my son, holdin the gun, holdin it down, holdin the sound/Forever I’m underground, so hear me now”. Dla nich mainstream w stu procentach jest „ble”.

12. Buckets of Blood (W.I.C.K.E.D.)

Witaj! Twiztid wita Cię w swoim świecie. Całkiem pomysłowy klip jaki powstał do tego kawałka dodaje mu tylko dodatkowego uroku. Sam kawałek wita nas świetnym bitem, a później jest już z górki. Jeśli zakochasz się od pierwszego brzmienia nie będziesz potrafił się oderwać, oficjalnie potwierdzone na moim przykładzie.

11. Set By Example (Heartbroken & Homicidal)

O tak, ten kawałek ma masę energii. Przyznaję się, aż chce się tańczyć. Twiztid w konwencji rapcore’owej sprawdzają się według mnie idealnie, a kawałków w takiej stylistyce mogliby nagrać na całą płytę. Kwestie śpiewane i rapowane wypadają idealnie, a Set By Example jest kolejnym kawałkiem udowadniającym moc Heartbroken and Homicidal.

10. Mutant X (Freek Show)

Pierwszą dziesiątkę zamyka niezwykle ognisty i mroczny kawałek. Mutant X z płyty Freek Show określić mogę tylko jednym stwierdzeniem – czyste zło. Bit, który przywołuje tylko jedno skojarzenie, oraz obłędna nawijka chłopaków. Warstwa tekstowa to również wielka zaleta tej piosenki. Włączając ten kawałek pamiętajcie – „We bring the wicked shit.. „

9. Circles (Heartbroken & Homicidal)

Kolejny kawałek o rockowej stylistyce w dorobku Twiztid i kolejny dowód na to, że nie sława im w głowach. Odrzucają w nim jakiekolwiek korzyści wynikające ze sławy, a wolą pozostać przy tym co mają. Nie ma co się dziwić, i tak uwielbiają ich tłumy, a osiągnęli to nie przez nieustanne pokazywanie facjaty w MTV. Sam kawałek w sobie podobnie jak Set By Example przepełniony jest energią i świetnie wykonanymi kwestiami śpiewanymi i rapowanymi. Powinno przypaść do gustu i fanom rapu i fanom mocniejszych brzmień.

8. Raw Deal (The Juggalo Song) (Independent’s Day)

Hymn każdego człowieka, który ma się za Juggalo, bez wątpienia. Odnoszenie się z dumą z bycia Juggalo i ukazanie miłości do każdego Juggalo. Między innymi przez ten kawałek pokochałem tą subkulturę i stałem się jej częścią. Sam klip ciekawie zmontowany, ale przeważnie nie przywiązuję uwagi do klipów, więc nie mnie to oceniać.

7. Weak Shitz Out (feat. Jahred Gomez) (Independent’s Day)

Odłączenie się od jakiejkolwiek komercji to nie tylko jednorazowe wybryki. Ten kawałek w pełni dowodzi temu jak bardzo chłopaki z Twiztid nie przepadają za jakimkolwiek przejawem komercji. Do spółki z wokalistą (hed) p.e. przekazali to w tym właśnie kawałków. Szczególnie w pamięci pozostają wersy Jahreda: „ I killed commercial radio and I murdered pop music!/ Yo motherfuck all this emo shit: Fall Out Boys and The Homo-Click!/ I don’t give a fuck what label you with/When I come through town your bitch sucks my dick/I don’t give a fuck,/ so shut the fuck up, /cuz you don’t wanna fuck with me. /yo this ain’t just rap, cuz I’mma kidnap /your bitch and make her ride with me. Odważnie i dosadnie…

6. Afraid Of Me (The Green Book)

Drugi w tym zestawieniu już track z The Green Book. Tak, zdaję sobie sprawę, że na tej płycie znajduje się masa innych kozaków, ale akurat Marsh Lagoon, Afraid of Me oraz jeszcze jeden kawałek wzbudziły we mnie najwięcej sympatii. Kolejny kawałek Twiztid w iście depresyjnej stylistyce. W sumie chłopaki najbardziej mi się właśnie podobają tworząc taką muzykę, więc wiadomo że Afraid Of Me jest wysoko w tym rankingu. Trochę amatorsko wykonany klip ani trochę nie ujmuje temu kawałkowi. Ja myślę, że wszystko co byłoby wykonane do tego kawałka byłoby na prawdę świetne.

5. Ha Ha Ha Ha Ha Ha (W.I.C.K.E.D.)

Wchodzimy w etap pierwszej piątki, czyli moim zdaniem największych kozaków od Madroxa i Mono. Piąte miejsce dla kawałka, który swoim klimatem może przestraszyć jeszcze bardziej niż niejeden horror. A jeśli dodamy do niego genialnie wykonany horror wyjdzie nam jeden z najlepszych kawałków horrorcore’owych w historii tego podgatunku. Nie wiesz o czym mówię? Zobacz klip 😉

4. We Don’t Die (Freek Show)

Swoisty klasyk od którego rozpoczęła się moja przygoda z Twiztid! Kolejny świetny klip w ich dorobku i szatan piosenka. Refren przez wiele miesięcy był moim dzwonkiem na telefonie. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip i usłyszałem piosenkę nie mogłem się oderwać od monitora gapiąc się w niego i puszczając ciągle od nowa ten kawałek.

3. All The Rest (Heartbroken & Homicidal)

Miejsce na najniższym stopniu podium przypadam All The Rest. Spełnia on wszystkie warunki by na tym podium być. Emocje, depresyjny klimat i świetny, chwytliwy refren. To wszystko sprawiło, że to trzecie miejsce przypadło jemu. Jeśli zostałeś zraniony lub odrzucony w miłości zamknij oczy i zapuść ten kawałek na słuchawki. Każdy z nas może stworzyć sobie do niego swój własny teledysk.

2. Woe Woe (W.I.C.K.E.D.)

Nie będzie niespodzianką jeśli powiem, że całe podium to kawałki o depresyjnym klimacie, których słucha się najlepiej jesienią. Woe Woe uwielbiam słuchać, głównie z powodu na tekst, gdzie Mono i Madrox opowiadają o tym, że są wcieleniem najgorszego, a kiedy próbują, a i tak nic nie idzie wystarczy podgłośnić muzykę i wszystko olać. Tak właśnie wygląda sountrack do mojego życia…

and the winner is…

1. Darkness (The Green Book)

Zaskoczenie? Myślę, że nie. Ile to łez wylanych przy tym kawałku, ile nocy zarwanych przy zapętlonym Darkness. Uwielbiam ten kawałek i obok Little Pills Kabosha jest on moim ukochanym kawałkiem. Nie ma co się rozpisywać. Kliknij play i zrozumiesz o co tak na prawdę w tym kawałku chodzi…

PS: Wiem, brakuje tu kozaków m.in z Mirror Mirror (pozdro wickedshit.pl :D), ale pamiętajcie, że to tylko moje TOP25, a i tak ciężko jest na prawdę tak ułożyć listę by każdemu przypasowała. Much Clown Love dla każdego kto szanuję dobrą muzykę!

Ocena albumu:

01. Thisniggaugly
02. Earl
03. Couch Featuring Ace Creator
04. Kill
05. Wakeupfaggot
06. Luper
07. epaR Featuring Vince Staples
08. Moonlight Featuring Hodgy Beats
09. Pigions Featuring Wolf Haley
10. Stapleton

Naszło mnie dzisiaj na napisanie recenzji o albumie nietuzinkowym członka ekipy, która w światku rapu wzbudza obecnie wiele kontrowersji. Odd Future Wolf Gang Kill Them All, czy jak kto woli OFWGKTA (Jezu, to chyba najdziwniejsza nazwa jaką kiedykolwiek słyszałem!) wzbudza skrajne opinie. Jedni twierdzą, że to świeżość, której świat rapu potrzebował. Wyznawcy tej teorii wierzą, że członkowie tego kolektywu są kimś, kto zbawi ten gatunek i nada mu świeżości i ukierunkuje w nowe, niezbadane dotąd zakątki muzyki. Są jednak ludzie, którzy uważają odwrotnie. Odd Future to zwykła zgraja gówniarzy, którzy myślą, że są fajni jedząc robale w klipie i inscenizując samobójstwo. W której grupie jesteś Ty – drogi czytelniku? Nie wnikam. Chciałbym w końcu przejść do recenzji albumu najlepszego w dorobku tego kolektywu. Czas na kilka słów o „EARL”, czyli debiucie niejakiego Earla Sweatshirta.

Album swoją premierę miał 31 marca 2010 roku, a w chwili tej Earl miał zaledwie 16 lat. Fuck, człowiek rok starszy ode mnie ma obecnie taki hajp, że Krs-One, czy inne dinozaury rapu mogą tylko pomarzyć by obecnie ich nagrywki wzbudzały takie zainteresowanie… Earl w wieku 16 lat wydaje album składający się z 10 pozycji, które niemal w całości wyprodukował dobry kolega Earla z Odd Future – Tyler, The Creator. Wyjątkiem są kawałki numer 7 oraz 10, gdzie bity robili odpowiednio: Left Brain oraz BeatBoy. Cały album trwa nieco ponad 25 minut, więc jeśli chcesz go sprawdzić nie stracisz dużo ze swojego życia. A sprawdzić jest go na prawdę warto. Earl – młody gówniarz, który tekstowo jest okrutny, obrzydliwy i odpychający. Jednak z drugiej strony to właśnie to przyciąga do jego osoby. Nie znam drugiego rapera w wieku podobnym co on (nie licząc oczywiście jego ziomków z Odd Future), który wzbudza tyle kontrowersji swoimi tekstami. Earl lubuje się na tym albumie w treściach niezwykle mroczny składając przy tym rymy wielokrotne, o metaforach, które mają wiele znaczeń. A ten gówniarz ma przecież zaledwie 17 lat!

Od strony muzycznej ta płyta nie jest jednak dla każdego. Dobrze wiem jak skrajne opinie wywołał „Goblin”, czyli ostatni album Tylera. Fakt, na Earlu jego bity są lepsze, zresztą z samym Earlem współgrają idealnie. Jednak zdaję sobie sprawę, że nie każdy zaakceptuje takie nowatorskie produkcje jakie w przypadku Tylera są jego cechą szczególną. Dla jednych może to być kakofonia, choć z drugiej strony tworzą one niesamowicie psychodeliczny klimat. Mówiąc po ludzku – ryją banię. A jeśli skomponuje się to z tekstami tego bezkompromisowego czarnucha jakim jest Earl wychodzi nam coś nietuzinkowego. Coś, czego świat rapu nie widział. Earl i całe Odd Future tak budują swoją historię.

Wiadomo, może być tak że za 10 lat o Odd Future nie będzie nikt pamiętał. Powie się – trudno, to się nie sprawdziło. Tylko, że… tak wcale nie musi być, ba twierdzę że tak wcale nie będzie. Rynek muzyczny jest głodny czegoś nowego, a właśnie takie coś wprowadza cały kolektyw z Los Angeles. Począwszy od Tylera, przez Earla czy MellowHype, aż na reszcie ekipy skończywszy. I właśnie tą nowość wprowadza między innymi „EARL”. Sweatshirt tak odważnie sobie poczynał na swoim debiucie, że matka zakazała mu rapować oraz spotykać się z pozostałymi członkami Odd Future. Szkoda, że ten chłopak traci kolejne dni i miesiące, bo matka stwierdziła, że to co robi Earl jest zbyt kontrowersyjne. Przeczuwam, że moglibyśmy liczyć na kolejny album, którego wartość liryczna byłaby jeszcze bardziej ohydna, jeszcze bardziej bezkompromisowa, jeszcze bardziej brutalna. Moglibyśmy liczyć na kolejny błysk geniuszu jakim dysponuje młody Earl. Tak, nie przesadzam. Earl to młody geniusz, który jeśli tylko matka pozwoli mu dalej rapować, to może robić wielkie rzeczy. To zdecydowanie mój ulubieniec jeśli idzie o Odd Future i życzę mu jak najlepiej, bo zasługuje na rozgłos. I pomyśleć co stanie się jeśli Earl powróci, Tyler nauczy się robić porządne bity i znów zasiądą do współpracy nad kolejnym albumem…. Ludzie o słabych nerwach – szykujcie wiadra by nie zaśmiecać pokoju wymiocinami w czasie jego słuchania…

Podsumowując sam debiut. Dziesięć kawałków, które w zupełności wystarczą by stwierdzić, że Earl Sweatshirt to coś, czego w rapie nie dostaliśmy od dawna. Mieliśmy skaczących gówniarzy wspieranych przez Jermaine’a Dupri’ego (pozdro Kriss Kross), mieliśmy również dzieciaka, który nawijał o tym, że to koszykówka jest jego ulubionym sportem (pozdro Bow Wow)… Mamy również rówieśnika Earla, który jest zupełnym jego przeciwieństwem…

Fakt, trochę się zapędziłem..

Jednak nie mieliśmy jeszcze gówniarza, który poruszałby takie tematy robiąc to na prawdę świetnie! „EARL” to bardzo dobry album, który wypadałoby docenić. Tak, wypadałoby docenić, nawet jeśli twierdzisz, że bity Tylera to kakofonia…


1.Good Morning SwizZzle
2.Kush
3.Motivation
4.Drop The Bomb
5.GMS Garage Romp
6.Swag Out
7.Bang Bang Boogie
8.GMS Backyard Beastin’
9.Put You On the Train
10.Scream
11.GMS Ambush
12.Hard In The Paint
13.GMS Loyalty

http://www.datpiff.com/embed/mixtape/md20eb70/
Download Mixtape | Free Mixtapes Provided by DatPiff.com


Ogólnie to kto nie zna SwizZa według mnie powinien to jak najszybciej nadrobić. Chłopak wydaje w listopadzie debiut, a ten mikstejp jest jego zapowiedzią. Czego się można spodziewać? Toż to dobry ziom Hopsina, więc wiadomo. Pokręcone lyricsy, które do spółki z całkiem dobrym flow dają całkiem ciekawy projekt. Kolejny młodzian który może w niedalekiej przyszłości nieźle namieszać. W ogóle zajebiście by było jakby SwizZz i Hop dołączyli do Strange. Powiew świeżości i coś co warto polecić jest każdemu. Wkręcać się!

 

Na pewno sami tak macie, że lubicie artystów, którzy nie zawsze grzeszą umiejętnościami za majkiem. Nie zawsze artysta, który spotyka się z Waszą aprobatą nie jest drugim Notoriousem, czy Nasem. Jednak dany artysta x ma w sobie to coś, co przyciąga i pozwala się nim jarać. W moim przypadku na pewno do takich artystów można zaliczyć Roberta Evansa, który w rapowym światku przyjmuje dwie ksywki – DJ Bless jako producent oraz Sutter Kain jako MC. Właśnie on, do spółki z Donnie Darko powrócił z nowym albumem. Jak wyszło nowe Black Sunday?

Dla ludzi, którzy oczekiwali truskulowego grania, stanowczo odradzam ten album. Choć król ghetto metalu ograniczył trochę ten ghetto metal w swoich produkcjach to nadal hardkorowe granie, jeśli pod uwagę weźmiemy że z 16 kawałków dwa znaliśmy na długo przed premierą. Beats Inspired By a Bitch Pt.2 to nic innego jak Death Note, a Black Tar Heroin to Black Tar Heroin. Czy to źle, że Bless „wcisnął” te dwa kawałki na ten album? Wręcz przeciwnie, zrobił bardzo dobrze, bo oba mają nieziemski ogień i spokojnie stwierdzam, że to jedne z najlepszych kawałków na płycie. W ogóle to trzeba podkreślić, nawet jeśli Sutter Kain to nie jest God MC w porównaniu ze starszymi nagrywkami ten album to krok milowy w kwestii jego rapowych skillsów. Poprawił flow, technikę oraz lirykę. Sprawił, że słucha mi się go jeszcze lepiej, a za to wielki, bardzo wielki plus.

W kwestiach bitów wypowiadać się nie muszę, bo Bless po raz kolejny udowodnił, że to producencki geniusz. Jeśli nie wiesz o czym mówię, wystarczy zapuścić kawałek otwierający As The Beat Cries. Geniusz, istny geniusz. To właśnie ten kawałek zawładnął mną na początku najbardziej. Bity to największy atut tej produkcji, bowiem docenić powinien je każdy. Nie ukrywam, że Bless to mój ulubiony producent, ale dzięki Masce Demona mogę nadal spokojnie tak twierdzić. W moim mniemaniu jego bity to po prostu inny świat. Na prawdę powinien robić je dla artystów szerszego formatu.

Należy również pamiętać, że duży wkład w powstanie tego krążka ma nie tylko Bless, ale i Donnie Darko. Chłopak „rozbłysł” tak na prawdę w zeszłym roku, wydając na prawdę świetny album „The Anxiety Theory”. Kiedy tylko usłyszałem, że Black Sunday wraca wiedziałem, że będzie to pogrom. I faktycznie tak było. Darko na majku wypadł bardzo dobrze i zwiększył oczekiwania wobec kolejnego nadchodzącego dzieła Never So Deep. Wielki plus dla niego za to.

Cała reszta zawodników, z wyjątkiem Virtuoso to dobrze nam znana kompania Blessa, czyli zawodnicy mocniej lub mniej związani z Never So Deep. Do ich poziomu zdążyłem się przyzwyczaić, więc jakoś specjalnie nie przeszkadzali mi w odsłuchu albumu. Virtuoso dał bardzo dobrą zwrotkę i na pewno płyta dzięki temu zyskała.

Podsumowując, Black Sunday wraca w dobry, nawet bardzo dobrym stylu. Świetne bity, coraz to lepsza nawijka. Płyta udana, która kto wie, powinna zyskiwać z każdym odsłuchem. Polecam, na prawdę, choćby tylko ze względu na bity.

Ocena: 4.5/6